20 czerwca 1879r.
W sobotni wieczór zdałem sobie sprawę, że właśnie skończyła się moja przygoda z Progimnazjum Pyrzogłowskim. Całych tych czterech nie sposób żałować. Co prawda lekko nie było, acz tego, co już umiem, nikt mi już nie odbierze. Jedyne, co bym chciał zmienić, gdybym umiał, to śmierć poczciwego Paluszkiewicza. Jego zejście z tego świata było dla mnie nie wyobrażalnym ciosem. Musiałem nauczyć się samodzielności, a to jest arcytrudne zadanie. Dziwne, że od opinii zależy tak wiele. Dzięki mojej reputacji mogłem udzielać korepetycji i przetrwać ten trudny czas. Gdyby nie ta forma dorabiania sobie, nie dałbym rady. Wreszcie mam ciężko zapracowane świadectwo ukończenia szkoły. Nie wiedzieć czemu wszyscy widzą mnie w stroju księdza. Zapewne nie wyobrażają sobie innego zawodu dla chłopskiego syna po szkole. Jednak mnie w głowie zupełnie co innego. Zresztą będę miał teraz trochę czasu do przemyślenia tego i owego, gdyż wracam do domu. Ciekawe co nowego słychać w Pajęczynie.
20 lipca 1879r.
W poniedziałkowy ranek zorientowałem się, że już za mną kilka dni w Pajęczynie. Jak ten czas szybko leci. Przez ten krótki okres zrozumiałem, że nie chcę poprzestać na pyrzogłowskiej oświacie. Wciąż słyszę wypowiadane przez „pana” zdania: „Nauka jest jak niezmierzone morze”. Im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony”.
Możliwe, że wielu nie zrozumiałoby mojego pragnienia, ale nie jestem w stanie pojąć życia bez nauki, na wsi. To nie mój sposób bycia. Nie jestem jak ochłapy znęcające się nad świętej Paluszkiewiczem. Jeszcze teraz krew mnie zalewa, gdy wspominam te wydarzenia. Najtwardszym orzechem do zgryzienia jest przebaczenie własnym rodzicom. Nie wiem, czy się z tym uporam. Do dzisiaj nie jestem w stanie wyrzucić z pamięci entuzjastyczne podejście matki do drwienia z nauczyciela. I po co to? Aby uzyskać przychylność dworu. Nigdy też nie zapomniałem przemocy fizycznej, jaką doświadczyłem od ojca. Myślał, że tym sposobem „przekona” mnie do omijania „pana”. Szczerze, to dzięki wsi dostrzegłem więcej. Tutaj nikt nie widzi niczego dobrego w byciu uczniem. Każdy tylko wypomina mi, że byłem świniarzem. A ja czynię starania, by wniknąć w to środowisko na nowo. Pomagam rodzinie, jak potrafię, noszę grube szmaty chłopa, chodzę boso. Na pewno nie mogę tutaj zapuścić swoje korzenie. Muszę się stąd wyrwać, w innym razie będę udawał kogoś, kim nie jestem.
24 sierpnia 1879r.
W końcu jestem przygotowany do podróży. Moim celem jest Kleryków. Szkoda, że mojemu tobołkowi i ubraniu wiele brakuje do ideału. Oczywiście wyczyściłem buty, ale żółć nie dała za wygraną. Mundurek nie jest nienaganny, mama zrobiła go z kapoty, która była farbowana na kolor granatowy. Szczęśliwie tornister pełen jest książek i podręczników. Myślę, że sobie poradzę. Boże! Inaczej być nie może! Zaciekawienie mnie rozpiera. Jak będzie w Klerykowie? Gdzie będzie moje miejsce? Jaka będzie moja kuchnia? Kogo poznam?
28 sierpnia 1879r.
Nie zastałem nikogo. Przyszło mi znaleźć miejsce wśród drzew. Ciekawe jak wygląda Kleryków. Nie mogę się doczekać jutrzejszego dnia.
29 sierpnia 1879r.
Nareszcie jestem w Klerykowie! Wszystko mi mówi, że nie będzie źle. Wczoraj przyszło mi przespać się pod lasem, ale już o świcie ruszyłem dalej. Jeszcze przed dwunastą trafiłem na karczmę. Niestety, były tam jeno bułki i piwo, więc szybko z niej zrezygnowałem. Do Klerykowa zawiozła mnie bryczka, a szlachcic nią podróżujący, przywiózł mnie do pana Płoniewicza, tym samym znalazłem dach nad głową. Szukał on taniego korepetytora dla swojego syna, więc się zgodziłem. Pokój mój jest wąski, sofa stara. Jest w nim jeszcze stolik i krzesło. Mimo tego jestem rad z tego, co przynosi mi los. Ciekawe, co będzie jutro?
15 listopada 1879r.
Środa przyniosła mi nieszczęsną lekcję geometrii, od której wszystko się zaczęło. Myślałem już, że zostanę wydalony ze szkoły. Wezwany do tablicy przez pana Nogackiego, byłem pewny siebie, ale po pewnym czasie zrobiłem błąd w rysunku, a co gorsza, nie wiedziałem, jak go poprawić. Koledzy zaczęli się ze mnie śmiać. Przyprawiający o mdłości Tymkiewicz czepiał się nawet mojej jeszcze niedoskonałej wymowy. Na szczęście, jakby w opozycji do takiego podśmiewania, znalazłem rozwiązanie trapiącego mnie zadania. Otrzymałem bardzo dobrą ocenę i wróciłem na swoje miejsce. Nurtowało mnie jednak zachowanie kolegi i na przerwie uderzyłem go w zęby, przez co wywiązała się bójka, której świadkiem był nauczyciel. Dyrektor postanowił wyrzucić mnie ze szkoły. Nie interesowała go pierwotna przyczyna. Cóż innego mogłem zrobić jak spakować książki, kajety i wyjść ze szkoły? Usiadłem na kamieniu i poczułem przypływ złości przeplatającej się z rozpaczą. Nagle odezwał się do mnie Marcin Borowicz znający moje położenie i obiecał mi, że spróbuje coś w tej sprawie zdziałać. Rzeczywiście, po rozmowie ze mną udał się do pana Zabielskiego i wstawił się za mną. Kontroler z Marcinem zawołali mnie, po czym wszyscy skierowaliśmy swoje kroki w stronę pokoju nauczycieli. Inspektor wszedł do pomieszczenia nauczycielskiego, ja natomiast czekałem na korytarzu, przed drzwiami. To, co wtedy czułem, trudno opisać. Po chwili wyszedł dyrektor szkoły, który oznajmił mi, że daje mi ostatnią szansę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie zdążyłem wyrazić wdzięczności starszemu znajomemu, który tak szybko przepadł, jak się uprzednio pojawił. Zrobię to gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność. Wspaniale żyć z przeświadczeniem, że są jeszcze ludzie, którzy niosą bezinteresowną pomoc.
Dziękuję Marcinie!