Zbliżał się nieunikniony październikowy zmierzch. Słota jesienna już od dłuższego czasu dawała się nam we znaki. Za oknami hulało wietrzysko, smutnie wtórując „kapuśniaczkowi”. W taką pogodę strach wyjrzeć przez okno, a co już mówić o spacerze z kolegami. Mogłoby to się zakończyć kaszlem, kichaniem i katarem, a że ja nie przepadam za chorobami, wolałem zająć się słuchaniem muzyki.
Niestety, mój braciszek nie miał tyle szczęścia co ja i zdążył już złapać ohydne przeziębienie. Drażniły go wszelkie dźwięki wychodzące z mojego pokoju, a przecież to nie moja wina, iż w domu nie mamy szczelnych ścian. Leżał w łóżku, kichał, kasłał i marudził, a nawet nieco mi ubliżał. Mama tłumaczyła mi, że chuchrowaci chłopcy zrzędzą przy gorączce i nie należy się tym zbytnio przejmować. Tak rzadko choruję, że nie miałem okazji przekonać się czy też się tak zachowuję. Kiedyś jednak się dowiem.
Przyszło mi pomóc mamie w opiece nad Jakubem. Przynosiłem mu ciepłą herbatkę z sokiem malinowym, a on chętnie ją wypijał, mimo że był do niej dodawany miód, za którym nigdy nie przepadał. Mama przynosiła leki i za każdym razem przypilnowała, by zażył wszystkie, nawet te gorzkie, pigułki i wypił syrop z cebuli. Przez ten czas czytałem mu mnóstwo książeczek, a nawet jedną książkę historyczną.
Kiedy zasypiał, przerywałem czytanie i kontynuowałem je, wróciwszy do domu. Później robiłem przerwę, by zjeść obiad i zająć się lekcjami, wówczas mama przejmowała moją rolę. Przed kolacją wyręczałem ją i zajmowałem się przegotowaniem wody. Mama zalewała herbatę wrzątkiem i gdy tylko nieco ostygła zanosiłem ją. Wtedy zawsze czułem maliny, których mi tak brakuje w zimnym okresie roku.
Na moje szczęście i tą jesienią, odpukać w niemalowane, nie dopadło mnie żadne choróbsko. Cieszyłem się zdrowiem, ale nie spokojem, gdyż z uwagi na niecichutkie chrapanie brata często się przebudzałem, a to skutkowało niemałym przemęczeniem. Jednakże trwało to tylko tydzień i znowuż nastał u nas spokój i pogoda ducha.