Eryk Stawicki
Pierwszą część wakacji spędziłem na koloniach we wsi Trzemeśnia. Znajduje się ona niedaleko Krakowa, w województwie małopolskim. Przez Trzemeśnię przepływa potok Trzemeśnianka.
W sierpniu spędziłem czas z tatą, i to na własne życzenie! W roku szkolnym rzadko mam okazję spędzić z nim, chociażby kilka dni, więc postanowiliśmy nadrobić to we wakacje. Jeździłem z nim przez trzy tygodnie w różne rejony Polski. Tata pracuje jako serwisant i naprawia u ludzi sprzęt. Na początku wydawało mi się, że to zajęcie zbyt nudne, ale w trasie zrozumiałem – praca ta ma swoje uroki. Po pierwsze podziwiasz nowe krajobrazy, zapoznajesz się z mapą Polski, a po drugie poznajesz nowych ludzi, uczysz się relacji międzyludzkich.
Oczywiście zdarzają się sytuacje nieprzewidziane, średnio raz w tygodniu. Przykładowo w pierwszą środę miesiąca okazało się, że klient podał niepoprawny adres, znał bowiem inny kod, niż jest faktyczny, przez co pojechaliśmy do innej wsi, choć nazywającej się tak samo. Potem nadrabialiśmy te dobre sto kilometrów. Starałem się w tym czasie pomagać tacie. Przygotowywałem papiery z numerami telefonów klientów, by zaraz, jak znajdzie miejsce parkingowe, mógł do nich przedzwonić i powiadomić o spóźnieniu.
Innym razem przestraszył mnie kurant. Klient, staruszek z poczuciem humoru, miał w swoim domu bardzo stary zegar. Nie spodziewałem się, że w południe to coś może zagrać. Przyznam, że bardzo mi się to spodobało. Do dziś pamiętam ten charakterystyczny odgłos: „tik, tak”. Dlaczego ludzie z tego zrezygnowali? Może i zajmuje dużo miejsca, ale za to dodaje uroku ścianom.
Najbardziej jednak utkwiła mi w pamięci rodzina z Chin. Pan domu pięknie grał na fortepianie, dwójka dzieci latała tu i ówdzie, a kobieta rozmawiała z nami przez telefon, gdyż tylko ona potrafiła mówić w języku niemieckim. My nie znaliśmy języka sąsiadów Polski, ale ktoś z jej pracy tłumaczył tacie na angielski i tak porozumieliśmy się wszyscy. Pomyśleć, że wystarczyłaby chęć uczenia się tych osób jednego języka, chociażby Esperanto i byłoby o wiele prościej. Postanowiłem więc od nowego roku szkolnego solidnie wziąć się do pracy nad obcymi językami.
W ostatnim dniu poznaliśmy człowieka mówiącego wierszem. Przywitał nas w swoich skromnych progach, rozmawiał z nami w swoim salonie, gdy tata mocował się z jedną ze śrubek, i pożegnał poetycko. Powiem szczerze, że byłem pod niemałym wrażeniem, a ojciec… cóż, tego nie da się opisać. Wyszło mu to na dobre, bo teraz w każdą niedzielę czyta książkę, a przyznam szczerze, że od dwóch lat nie widziałem go tak zaczytanego.
Wakacje więc nauczyły czegoś i mojego ojca, i mnie. Choć dla niego to nie był urlop, a praca. Wiem jak unikać sporów, jak wychodzić z ognia pytań klientów i pozostawać asertywnym. To nie taka łatwa robota, jak to się mogło wydawać. Potrzebna jest przede wszystkim wiedza, a w drugiej kolejności cierpliwość. Ludzie bowiem czasami mają naprawdę niebanalne pomysły. Niestety, nie zawsze wychodzi im to na dobre. Dlatego też nie zawsze można sprawić, by klient był zadowolony. W dużej mierze zależne jest to od niego samego. Każdy człowiek jest inny i należy podchodzić do niego indywidualnie. I to w tej pracy jest piękne. Do każdej naprawy, podróży i osoby należy mieć podejście, jakby to jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Zupełnie nie wiadomo, co spotka nas podczas jazdy, co dokładnie będziemy naprawiać i kim jest człowiek, do którego się właśnie jedzie.
Niewiadoma bywa niespodzianką. W każdym razie była nią dla mnie. Druga część lata długo utkwi w mojej pamięci. Pewnie nie zapomnę o niej do czasu rozpoczęcia własnej kariery zawodowej. Ja jednak towarzyszyłem tacie tylko przez kilkanaście dni. Więc, co tak naprawdę mogę wiedzieć o wadach takiej pracy? Prawdopodobnie nie bez powodu tata i jego koledzy po fachu nazywają ją harówką.