Rozdział I
Na oceanie – Rozmyślanie – Burza – Przybycie
Przez wody oceanu przepływał niemiecki statek „Blücher”, którego nazwa pochodziła od feldmarszałka pruskiego żyjącego w czasach Napoleona I. Statek wyruszył z Hamburga i już przez cztery dni płynął do Nowego Jorku. Dwa dni temu ominął brzegi Irlandii. Wiatr mu sprzyjał, podążał więc połową pary i wystarczyło, że miał rozpięte żagle.
Na pokładzie znajdowali się niemieccy emigranci, którzy podchmieleni śpiewali „Who ist das deutsche Vaterland?!” (Gdzie jest niemiecka ojczyzna?!). Wśród nich były dwie, najsmutniejsze ze wszystkich istoty: stary mężczyzna i młoda dziewczyna. Ta para polskich chłopów – Wawrzon Toporek z córką Marysią opuścili rodzinne Lipińce i za namową Niemca udali się w podróż za chlebem. Kłopoty ojca tej pannicy rozpoczęły się pół roku wcześniej, gdy jego krowa poczyniła straty. Gospodarz chciał od niego trzy marki, ale Wawrzon nie zamierzał mu ich wręczyć. Sprawa znalazła swój finał w sądzie, w którym zapadł długo oczekiwany wyrok na niekorzyść pana Toporka. Zażądano nie tylko krowy, ale również funduszy na jej utrzymanie, a koszta rosły z każdym dniem. Nie miał czym zapłacić, toteż zajęto mu konia, a jego za opór zamknięto w areszcie. Pech chciał, iż stało się to wtedy, kiedy czas było wziąć się za żniwa. Spóźniony ze zwózką, ogrom deszczu, zboże porośnięte w snopach – to było za wiele jak na jednego człowieka. Sprzedał więc wszystko i znalazł się w drodze do Nowego Świata.
Na statku nie byli najlepiej traktowani, wyobcowani przeżyli niewygody podróży i sztorm. Marysi tęskno było za Jasiem Smolakiem, który jednak obiecał wyruszyć po niej do Ameryki. W końcu ojciec postanowił zapytać kogoś z załogi o sprawy logistyczne. Marynarz z pochodzenia Kaszub zrozumiał słowa chłopa i pocieszał go, iż za dwa dni dotrą do celu. Za jego namową Wawrzon wymienił posiadane pieniądze na dolary.
Po przybyciu na brzeg nieznanej krainy, zdumieni miastem, które zobaczyli, oczekiwali komisarza od rządu. Jednakże, wbrew temu, co mówił Niemiec w karczmie, żaden wysłannik władz amerykańskich nie przyszedł po emigrantów z Polski. Wychłodzeni spędzili noc pod gołym niebem.
***
Rozdział II
W Nowym Jorku
Toporkowie przeżywali gehennę. Musieli radzić sobie sami i zdecydowali zamieszkać w biednej i brudnej, portowej dzielnicy w nędznej izbie. Wawrzon wyraźnie odczuwał niekorzystną różnicę, ponieważ pod Poznaniem był gospodarzem i ławnikiem (pełnił funkcję w samorządzie gminnym), a na nowej, obcej mu ziemi czuł się jak przybłęda. Choć był katolikiem, nie wiedział, iż może i do któregoś kościoła się udać, by dać o sobie znać księdzu i poradzić się, co czynić. Oszczędności zaczęły topnieć i po trzech miesiącach zaczął się okres głodówki. W porcie zbierał pozostałe deski na opał, aby choć zimno im nie doskwierało.
Pewnego dnia ojciec uratował wóz z bagna. Woźnica pozwolił mu zabrać ziemniaki, które spadły. Pocieszony wrócił do córy, którą zastał poza domem. Stracili dach nad głową przez nieopłacony czynsz. Zdesperowany próbował nawet utopić swojego dziecko.
Rankiem ruszyli ku Broadwayowi. Napotkali mieszkającego od przeszło czterech dekad pana Złotopolskiego. Zabrał on ich do siebie i wraz z dorosłymi już dziećmi zajął się przybyszami. Polak na uchodźstwie nie mógł zrozumieć ojca, który córce sprawił taki los. Mówił o polskich osadach w Ameryce i chciał pomóc Toporkom. Zapłacił za ich podróż do jednej z osad, dał też pieniądze potrzebne, by uzyskali oni ziemię. Do tego podał Marysi kontakt do siebie. Zawsze mogła się do niego wrócić, gdyby znalazła się w opałach.
***
Rozdział III
Życie osadnicze
Po przybyciu na miejsce okazało się, wbrew rozpowszechnionym informacjom, iż miejscowości jeszcze nie ma. Koloniści dopiero muszą nabyty leśny obszar przygotować do wybudowania osady. Z chęcią jednak biorą się do roboty. Jednakże każdy sobie rzepkę skrobie. Wieczorami zdarzają się awantury między przybyszami, a nawet kradzieże bydła. Tylko niebezpieczeństwo wynikające z niezadowolonych Indian oraz śpiew polskich piosenek godzi skłóconych rodaków.
Uroda Marysi sprawiała, iż wielu kawalerów pomagało jej ojcu przy pracy. Najdłużej wytrzymywał myśliwy z Teksasu – Czarny Orlik. Dziewczyna jednak nie myślała o nim, czekała na Jasia. Sytuacja kolonistów się pogarszała, gdyż zapasów było coraz mniej, ludzi dopadały choroby, a dotąd wycięto małą część lasu. Przestali zajmować się wykarczowaniem, gros z nich wyjechała. Orlik jednak to dobry łowca, wiedzący również, jak sobie poradzić w borze. Zaopiekował się pannicą i jej upadłym na zdrowiu ojcem.
Nadeszła powódź. Chłopak pomagał porwanym przez wodę, którzy znaleźli się na ścianie budowanego domu. Przez wiele godzin wiosłował, by ich uratować. Niestety, słaby Wawrzon zmarł. Dostrzegając przepływającą łódź, młodzi myśleli, jak tu do niej dotrzeć, ale prąd porwał im wiosło, a później samego Czarnego. Marysia została uratowana i spędziła dwa miesiące w szpitalu, po czym – dzięki ludziom dobrej woli – otrzymała pieniądze, by móc powrócić do Nowego Jorku. Pamiętała o słowach pana dziedzica, acz gdy przyjechała, okazało się, iż dobry pan umarł, a jego dzieci wyjechały, zapewne – jak można się domyślać – po garść ziemi ojczystej.
Pozostawiona sama sobie marzyła, by chociaż mogła umrzeć blisko Jaśka, w swych rodzinnych stronach. Błąkała się, często na próżno żebrała i utraciła rozsądek. Przesiadywała w porcie, czekając na Smolaka. Po dwóch miesiącach nikt jej już nie spotkał i tylko prasa policyjna odnotowała odnalezienie ciała zmarłej dziewczyny nieznanego nazwiska i pochodzenia.