Menu Zamknij

Mieszkańcy terenów Czarnego Lądu na podstawie „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza

 

 

   Tak Egipt, jak Sudan zamieszkiwany był przez wyznawców islamu – Arabów oraz inne ludy afrykańskie, które napłynęły w celach zarobkowych (praca przy budowie, a potem przy konserwacji Kanału Sueskiego). Oprócz tego warto pamiętać o plemiennych mieszkańcach tego lądu.

 

 

 

   W XIX-wiecznej Afryce duże znaczenie miało pochodzenie danej osoby i jej tytuł. Emir to tytuł, który nosił ktoś – ujmując to w języku europejskim – jak książę. Byli nimi: Smain, Nur-el-Tadhil. Człowiek o takim tytule był godny najwyższych jak to tylko możliwe, zaszczytów. Innym tytułem był szejk – pośrednik między władzą a ludem, który zajmował się również administracją. Przykładem ludzi o takim tytule jest Hatim, który opiekował się dziećmi w drodze do Faszody. Derwisze ukazani przez pisarza nie mają zbyt wiele z faktycznymi ludźmi o tym tytule. Nawet dzisiaj derwisze to wędrowni asceci, czyli ludzie o naprawdę wyjątkowo surowych zasadach dotyczących sposobu życia. To oni proszą o jałmużnę, oddają się modlitwie, rytuałom, transie religijnemu. Tak naprawdę polski pisarz użył słowa „derwisz”, mając na myśli Beduina, czyli rodzimych mieszkańców pustyni, należących do plemion nomadycznych. Faktyczny derwisz to nie koczownik, ale taki powieściowy Mahdi. To jego tryb bycia, nim zainicjował powstanie przeciwko rządowi egipskiemu i angielskiemu, pokazuje, kim był derwisz. Ważne są również plemiona Czarnego Kontynentu, które dotąd zamieszkują tereny opisywane w utworze. Do nich należą: plemię Dinka (Mei), Wa-hima, Samburu czy Szyllukowie. W sienkiewiczowskiej książce napotykamy także na Masajów. To plemię żyjące obecnie na obszarach Kenii i Tanzanii. Ich zajęciem jest pasterstwo. Masajowie mają dość niespotykane obrządki, a ponadto mężczyźni to wojownicy, których zadaniem jest pilnowanie wioski oraz bydła.

 

   Staś i Nel byli Europejczykami, którzy przebywali w Afryce i mieli do czynienia z różnymi kulturami i tradycjami. Z pewnością jednak chłopiec inaczej wyobrażał sobie Sudańczyków. Dotychczas był przekonany, iż jedyną różnicą między nimi a Arabami zamieszkującymi Egipt jest wiara w moc Mahdiego. Ku jego zaskoczeniu okazali się bardziej murzynami. „Niektórzy byli prawie nadzy, inni nosili dżiuby”, byli uzbrojeni w dzidy i karabiny, a do tego wydali się wrogo nastawieni w stosunku do karawany. W Chartumie dzieci spotkały się z niemałą agresją – można rzec, że – dzikich ludzi. W Omdurmanie przerażające było ubóstwo, panujące choroby i głód, ale nie brakowało również gniewnie zachowujących się wobec nich fanatyków.

 

   Natomiast we wsiach murzyńskich, do których trafiały główne postacie po uwolnieniu się od porywaczy, panował zgoła inny nastrój. Ci z ludu Szylluków okazali się spokojni i łaskawi dla obcych. Jednakże ich wygląd oraz obyczaje były zupełnie inne od tych znanych w Europie. Mieli oni przekute uszy a w „dolnej wardze nosili pelele”. Wierzyli oni w dobre oraz złe Mzimu i nawet składali ofiary, aby tylko zdobyć ich życzliwość. Łatwo uwierzyli, że tym dobrym jest Nel. Byli przekonani, iż światem zarządza Wielki Duch, który raz ich nagradza, raz karze.

 

   Nie wiedzieli zbyt wiele o europejskiej kulturze, zatem byli ciekawi białych dzieciątek. Prowadzili spokojny tryb życia, a tylko dzika zwierzyna, łowcy niewolników czy wojenki między sąsiednimi szczepami mogłyby zmienić ten stan rzeczy. Jednakże ich zwyczaje wprawiały w zakłopotanie dzieci. Najwięcej nauczyły się od Kalego, ale najbardziej mógł je przerazić znak przyjaźni. Na dowód takich międzyludzkich więzi zawierano „braterstwo krwi”. Obrzęd polegał na tym, iż w trakcie niego nacinano skórę na ramieniu dwóm osobom, które zwierały przymierze, i moczono w tej czerwieni kawałki świeżej surowej wątroby zabitego zwierzęta, a następnie podawano im je do zjedzenia. Jeśli obie przełknęły te skrawki mięsa, braterstwo krwi uważano za zawarte i od tego momentu uważano ich za szczerych, prawdziwych braci.

 

   Sąsiadujące wioski porozumiewały się ze sobą na odległość, dokładnie za pomocą dymu lub specjalnych bębnów (tam-tamów). Właściwym rytmem oznajmiali przybycie do nich dzieci i w ten sposób nastawiały do nich pokojowo swoich sąsiadów. Bywało też, iż murzyńskie plemiona prowadziły ze sobą walki. Wojownicy Wa-hima walczyli w uzbrojeni. Mieli ze sobą „tarcze ze skóry hipopotama”, a do tego mieli dzidy, noże oraz łuki. Podczas bitew Wa-himów z Samburami kobiety chroniły się w Lueli, uznanej za miejsce święte, specjalnie wydzielonym obszarze, gdzie mogły się czuć bezpiecznie i żadne przegrane ani wygrane „nie wpływały na los niewiast”. Wiele z nich chowało się tam ze swoimi dziećmi i dobytkiem, żyło w zgodzie i pokoju, gdyż wśród Murzynów panowała zasada: nie wolno zabijać kobiet ani dzieci. Wojujący mężczyźni mieli zakaz przekraczania glinianego ogrodzenia otaczającego twierdzę. Bitwy nie mogły być toczone tam, gdzie słyszano pianie koguta. Przed walką odbywano taniec wojenny, malowano twarz, a czasem całe ciało. Po zwycięskiej walce brano udział w tańcu i w ten sposób wyrażano radość. Pojmany braniec miał być stracony. Właśnie dzięki Stasiowi Kali zrezygnował z tego zwyczaju, przez co darował jeńcom życie i zawarł przymierze. Poniektórzy bojownicy, na miarę króla Fumba, po śmierci zostawali pochowani z należytą czcią. Murzyni wierzyli, iż żeby dusze zmarłych były spokojne po śmierci należy je nie tylko uroczyście pochować. Dlatego też na ich grobach pozostawali naczynia z jedzeniem. Dzięki temu zmarli nie byli głodni, ich dusze odeszły do innego świata i żywi nie byli przez nich nękani.

 

 

   Chociaż w sienkiewiczowskiej powieści ukazani zostali Arabowie, derwisze i Murzyni, to jedynie ci ostatni wzbudzają czytelniczą sympatię. Zresztą Murzyni nie byli wrogo nastawieni do białych, którzy częściej niż wcześniej odwiedzali ich wnioski. Nie brali ich za niewolników, nie brzydzili się Europejczykami, nie mieli ich za gorszych. Zabicie takiej ludzkiej istoty mogłoby ściągnąć na ich lud nieszczęście (przykładowo w postaci suszy). Mieli zatem życzliwe podejście do przybyszów, które można podsumować polskim przysłowiem „Gość w dom, Bóg w dom”.

 

 

Translate »