Menu Zamknij

Jak zacząłem moją letnią przygodę z książkami?

 

 

   W porze wieczoru, nawiasem mówiąc jak zwykle, powitałem w moich progach szkolnego kamrata. Mieszkamy obaj niedaleko siebie, dokładniej dzieli nas kilka uliczek. Nikogo więc nie zdumiewało, iż widywaliśmy się nawet we wakacje. Niewątpliwie jest to wyższy ode mnie kolega, którego oczy przyciągają wiele naszych rówieśniczek zarówno w szkole, jak i poza nią. Mnie zaś, z uwagi, iż jesteśmy tej samej płci, pociągał w nim morowy wyraz twarzy czasem przegrywający z radosnym uśmiechem lub głębokim poruszeniem oraz nieśmiałość względem koleżanek. Wybijał się z gminu umiarkowanymi czynami. Nigdy bowiem, nie szalał na całość, ani też nie był sztywniakiem do samego końca.

 

 

   Tego dnia przepomniałem, iż ma nadejść. Kiedy już wytrzepałem mój kobierzec, zasiadłem do stołu, aby wraz z rodziną radować się wieczerzą. By najprzedniejszy był to towarzysz, nie zrezygnowałbym z tej strawy, ile, że lubuję się w delektowaniu smaków przyrządzanych przez moją szanowną mać. Nuże miałem sięgnąć po sztućce, ale raptem o tym pomyślałem i usłyszałem dzwonek do drzwi. Oczy zgromadzonych, domyślających się czyj gość nadchodzi, spozierały na mnie, dając znać, żebym udał się go zaprosić. Za zawartymi drzwiami wichrzył się kompan, z którym to nigdy mi nie cniło się, przeto lubiłem jego towarzystwo. Choć ten gród był ludny, to tak niezwykłym człowiekiem był zapewne ino on. O tem jednak mało kto mógł się dotąd przekonać, bo czas przyszło mu spędzać przeważnie ze mną. Niewiada dlaczego przez te lata wolał akurat bywać u mnie, ale jestem z tego niezmiernie rad.

 

– Wiesz – odezwał się – skorzej witać u ciebie nie mogłem, miałem dziś mały wypadek.

   Wprawił tym mnie w osłupienie. Przedtem nie wyobrażałem sobie, iżby kiedykolwiek mogło się cokolwiek tak niespodzianego jemu przytrafić. Cóż, moje uchybienie.

– Rowerzysta nie bacząc na pieszych, nie racząc wyminąć, wpadł na mnie. A – mówił dalej – przecież uczęszczałem chodnikiem, nie zaś ścieżką rowerową.

– A tyś nie wkroczył za linię? – pytałem śmiało, nieco nawet drwiąc.

– Gdzie na Góralskiej masz ścieżkę? – zapytał zdziwiony.

– Fakt. Ścieżki tam nie wybudowano – wzruszyłem ramionami i pytałem dalej – Nic ci nie jest? Czy wszystko w porządku?

   Wcześniej brawurowo wkroczył był do bawialni. Tym razem ostał zamarły. Z mojej strony to nie była filisterska ciekawość, ale rzeczywista troskliwość.

– Poturbowany, ale cały – odrzekł po namyśle.

– To wchodź, oczekują cię w jadalni – zachęcałem przybysza.

   On jednak milczał, jakby o czem rozmyślał. O czemś minionem, może o świeżym kazusie. Trwał tak w zastygnięciu przez kilka chwil, co tylko, wraz z unoszącą się zza ściany wonią, wzmagało mój głód.

– No, ruszże się wreszcie! – zawołałem z niecierpliwością.

   Poruszył się, jakby się ocknął z drzemki.

– Przybyłem po płytę do konsoli, którą miałem użyczyć – mówił słabym głosem.

– Nie chcesz zagościć u mnie na dłużej? – zaskoczony nie dowierzałem własnym uszom.

– Muszę udać się w drogę powrotną – zakomunikował i spojrzał na numer mojego domu.

 

   I tak oto po raz pierwszy nie odwiedził mojej izby, nie skosztował kompotu z owoców jabłoni mojego dziadka. Cóż mu dolega? Cóż się z nim porobiło? Zawżdy gotów do wnijścia, a dziś nieprzystępny pierzchnął skoro? Te modre oczy nie znamionowały uciechy, były niejako wraże. Mitygowałem się przed udaniem się za nim. Ostatecznie wyzwoliłem się z myśli o nim i poszedłem spożyć jadło. Schyłek dnia był gwarny, gdyż brak druha zaskoczył innych. Niesporo tłumaczyłem przyczynę, choć sam jej w istocie nie znałem. Mogło być lubo, acz źle nie było. Wrychle zmieniłem temat, dzięki czemu ominął mnie cykl nieznośnych zapytań.

 

   Mijały dni, a on się nie zjawił, choć czekałem nań przez te wszystkie wieczory. Siódmego dnia oczekiwań udało mi się go przydybać z młodą białogłową, która we włosach nosiła amarantową spinkę. Stąpali przed siebie, trzymając się za ręce. To mogło oznaczać jeno strzałę amora. Przeszli Górską i weszli w Pomorską, po czym się pożegnali. Po ich rozstaniu dognałem do niego i z trudem rozpocząłem mowę.

– Czemuż to… mnie już… nie odwiedzasz? – dwukrotnie przerywałem pytanie, by zaczerpnąć nieco powietrza.

– Zakochałem się bracie – wyznał mi bez owijania w bawełnę.

– Cóżeś zrobił? W tej dziewczynie z Pomorskiej? – zapytałem wprost.

– Twoja koleżanka? – zaskoczony moją wiedzą postawił mi pytanie.

– Nie. Przyuważyłem, jak się żegnaliście – odpowiedziałem po krótkim namyśle.

– Ano to ona. Jej krasa, intelekt i onieśmielający sposób poruszania frapuje mnie od dnia, kiedy pomogła mi wstać i ustać na nogach – przyznał nieśmiało.

– Zaraz, chcesz mi oznajmić, że to był ten dzień, w którym ostatnio się widzieliśmy?

– Otóż to. To ta niewiasta podała mi pomocną dłoń, podczas gdy inni śmieli jedynie się ze mnie śmiać.

– Potrącił cię rowerzysta? – upewniałem się, iż wtedy nie bredził, opowiadając mi o wypadku.

– Tak – potwierdził i opowiadał – I kiedy tak leżałem, a po bicyklu nie było już śladu, moim oczom ukazało się niezwykłe oblicze Kamili…

 

   Gdy tak mówił, zdołałem pojąć, iż w jednej chwili zmieniło się wiele. Nie miał już dla mnie tyle czasu, co wprzódy. Zajmował się kosztowaniem każdej godziny spędzonej z tą blondynką. A gdy nie było jej u jego boku, prawił o niej, wręcz żył nią. Nie byłem zazdrosny, a wyłącznie zaskoczony. Mogłem się wszak domyślić, iż któregoś dnia to nastąpi, jednakże zmiażdżony biegiem wypadków przyznaję – nie myślałem o tym.

 

 

   Od tamtej pory częściej spędzam czas na czytaniu foliantów niźli graniu na konsoli. Choć jedno przyznać muszę – stale odczuwam jego brak po tym, jak tylko zdążę przyodziać strój nocny. W sumie odchodzę w objęcia Morfeusza z myślą o nim, o koledze, który odwiedza mnie teraz raz w księżycu. Za to zorza, ranne witanie się z przyjaciółmi, kościelne dzwony w południe, poobiednie zbieranie darów w boru, zachód słońca i dary nieba pozostają niezmienne. To pozwala mi nie martwić się wieczorną samotnością. Cóż to za odosobnienie, gdy w mojej głowie żyją bohaterzy czytanych książek?

 

Translate »