Autor: K. Gawin
Łódź
Pewnego letniego wieczoru, kiedy słońce jeszcze obdarowywało mnie swoimi promieniami, wyszłam z autobusu i udałam się do pobliskiego wiejskiego sklepu spożywczego. To dość mały sklepik, w którym jedyne co można kupić to podstawowe rzeczy. Weszłam do niego, miałam bowiem dużą ochotę na oranżadę. Dawno nie raczyłam się jej smakiem, więc tym razem dałam się skusić mojej zachciance. Jak miło było, po takiej podróży, zażyć łyków zimnego napoju. Oparłam się o drzewo i stopniowo pozbywałam się płynu ze szklanej butelki. Potem wręczyłam ją sprzedawcy i udałam się w stronę domku.
Nie dość, że wypiłam zimną oranżadę, która schłodziła mnie od środka, to dodatkowo zachodziło słońce, które wcześniej ogrzewało moje ciało. Wzmógł się wiatr, który wirował liśćmi na drzewach. Z ciężkimi zakupami, które przywiozłam z pobliskiego miasteczka, ciężko było biec. Szłam więc dość szybko i z lubością wdychałam te świeże, nie jak te brudne miastowe, powietrze. Po jakimś czasie przyśpieszyłam jeszcze kroku, by jak najprędzej znaleźć się w ciepłym domu.
Nie wiedzieć czemu, najprawdopodobniej z przyzwyczajenia, skierowałam kroki do ogródka. Lubiłam z rana siadać na ławce i przyglądać się temu, co w nim się znajduje. Słuchałam wtedy z zamkniętymi oczyma śpiewu ptaków i wyobrażałam sobie, jak w tle unoszą się dźwięki fortepianu i skrzypiec. Ten dom z ogrodem był dla mnie jak schronienie przed zgiełkiem miasta, do którego miałam powrócić po letnim sezonie. Tutaj kanikuły zawsze trwały dłużej. Co roku przyjeżdżałam w to miejsce z kilkoma książkami. Starałam się czytać je i w deszczowe, i w słoneczne dni podczas przebywania na świeżym powietrzu.
Najpiękniejsze było to, iż od dwóch lat byłam tu tylko z moją, dorosłą już, siostrą cioteczną. Nikt mi więc nie mówił, co i kiedy mam robić. Ustaliłam z Martą, że co trzeci dzień będę robiła zakupy i zmywała, a ona zajmie się przyrządzaniem posiłków i pilnowaniem porządku. Jednak od czasu do czasu spędzałam w kuchni więcej czasu. I tym razem zamierzałam zrobić kolację, na deser bowiem było już za późno.
Przeszłam przez ogródek do kuchni, gdzie czekała na mnie siostra. Jak zwykle ucałowała mnie w policzek i wzięła ode mnie zakupy, które zaczęła wypakowywać. Starannie ułożyłyśmy produkty w lodówce i szafkach, a później wspólnie zrobiłyśmy kolację. Nie obeszło się bez przeprowadzenia ulubionej, rytualnej „wojny”, po której zawsze trzeba było sprzątać mąkę z podłogi. Po posiłku i przygotowaniu się do spania czekał nas jeszcze jeden konflikt zbrojny. W nim jednak bronią są poduszki. Tym razem przegrałam z kretesem. Widocznie podróż do miasta mnie nieco wymęczyła.
Przed spaniem zawsze uchylałam okno, aby sen był spokojny. Zimą, w hałaśliwym mieście jest to niemożliwe, przez co śnią mi się koszmary. W tym miejscu jest inaczej. Naprawdę jest mi tu dobrze. Uwielbiam tę woń lata i gdy wszystko wcześniej nagrzane z każdą nocną chwilą chłodnieje, po czym następnego dnia znowu powraca do swojej dziennej temperatury. I tym razem powtórzyłam nietrudną czynność, po czym położyłam się i przykryłam śnieżną kołdrą. O jak dobrze jest zanurzyć się w marzeniach sennych.
Ciągle nie mogę uwierzyć, że przyjechałam tu nie wcześniej niż tydzień temu. Na wsi czas się zatrzymał. Każdy dzień był podobny. Dzisiejszy różnił się od wielu innych wypadem na miasto i pierwszą oranżadą w te wakacje. A co będzie jutro? Zamiast wycieczki do mieściny czeka mnie wylegiwanie się na leżaku. Z pewnością czas upłynie mi na czytaniu drugiej już książki. Moim jedynym zmartwieniem jest pogoda. Aby czasem deszcz nie pokrzyżował mi planów. Inaczej będę zmuszona pozostać w czterech ścianach. Z lektury jednak nie mam zamiaru zrezygnować. A teraz ładnie zamykam oczy i… właśnie, znowu spokojnie śnię.